O mały włos, a bym zaspała. Na szczęście obudził mnie mój przyjaciel z zeszłej nocy. Zanim pomyślicie bóg wie co, to wczoraj moim przyjacielem został gekon, który wydaje dźwięki podobne do kwakania. Ja jednak polubiłam za zjadanie wszelkiego rodzaju robactwa.
Śniadanie zjadłyśmy w naszym guesthousie. Aga zajadała się naleśnikami z owocami, miodem i czekoladą (czyli oddawała się całkowitej rozpuście), a ja zamówiłam sobie tajskie śniadanie, które okazało się prawie obiadem, bo składało się z zupy warzyw i omletu.
nasza restauracja
naleśnik
Po śniadaniu właścicielka pensjonatu (przesympatyczna uśmiechnięta Tajka) odwiozła nas na granicę. Tam odprawiłyśmy się po stronie tajskiej, następnie łódką przepłynęłyśmy Mekong, potem trzeba było odprawić się po stronie Laoskiej.
Odprawa polegała na wypełnieniu wniosku wizowego, przekazaniu jednego zdjęcia i zapłaceniu 31$.
Następnie już w Laosie kopiłyśmy bilet na slow boat (900 BHT), zrobiłyśmy male zakupy i, jak pozostali backpakersi zostałyśmy zaokrętowani. Cała podróż trwała ponad 6h. Nuuuuuda. Fakt, ze widoki przepiękne, ale ileż można patrzeć na wodę. Na łodzi dominowali angole, ale były tez inne nacje. I jak to wśród młodych ludzi, bez jakiegokolwiek nadzoru, piwo lalo się strumieniami i jarało się nie tylko papierosy. Ogólnie głośna zabawa na całego. My z Aga zachowywałyśmy się grzecznie i przykładnie czyli trochę kimałyśmy, rozmawiałyśmy, a Aga z pasja próbowała rozładować mi komórkę grając w gierkę.
takie widoki mieliśmy podczas płynięcia
A teraz jesteśmy już po obiedzie i pomału szykujemy się do snu. Jutro dalsza cześć drogi do Luang Prabang i znowu slow boat. Czyli ciąg dalszy nuuuuudy.
w łodzi
takie widoki mieliśmy podczas płynięcia
nasz łódź
rybak
sieci rybackie
Aga uczy robić zdjęcia małą Laotankę