DZIEŃ 2 – Bangkog

Mam trochę zaległości, ale ciężko pisać bloga na telefonie komórkowym, kiedy Internet ciągle się rwie. Proszę o cierpliwość.
Kolejny dzień spędziłyśmy w Bangkoku. Był to długi i meczący dzień. Ale bardzo udany. Wstałyśmy, tzn. ja wstałam dosyć wcześnie, bo parę minut po siódmej. Gorzej było z Agnieszką. Musiała dospać. Dłuuuugo musiała. Po „smakowitym” śniadaniu czyli musli (przywiezione przez Age z Polski) z mlekiem (kupionym w seven eleven)  ruszyłyśmy na miasto. W planie miałyśmy trzy atrakcje: Wielki Pałac, Wat Pho i Dusit. Szybko się okazało, że nie damy rady zobaczyć tego wszystkiego. Dlaczego? A spróbujcie zwiedzać przy 39 stopniowym upale i 70% wilgotności. Nie da rady. No i zarówno Wielki Pałac, jak i Dusit są otwarte do 15.30, wiec ciężko się wyrobić.

na speed boat
Na podstawie wczorajszych doświadczeń wiedziałyśmy jak szybko i tanio dostać się do Wielkiego Pałacu. Byłyśmy już cwane. Bo… na początek autobusem (16 BTH) podjechałyśmy pod Sky Train (20 BHT), a potem speed boat (15 BHT) popłynęłyśmy do Wielkiego Palacu i Wat Phra ze Szmaragdowym Budda. Zespól pałacowy zaczęto budować w 1782 roku by uczcić założenie nowej stolicy. To tutaj znalazł schronienie święty posag Szmaragdowego Buddy i to tutaj zamieszkała rodzina królewska. Niegdyś było to samowystarczalne miasto w mieście. Wiec wyobraźcie sobie ogrom tego zespołu pałacowego.
Na miejscu zastałyśmy tłumy ludzi, a podobno jest to czas pozaturystyczny.Wstep do Wielkiego Pałacu kosztował nas 500 BHT (ciekawostka – tubylcy mają darmowy wstęp). Sam Pałac jest przepiękny. Trzeba to widzieć. Niesamowite kolory, detale, posagi, posadzki…. No i sam Szmaragdowy Budda czyli coś na kształt cudownego obrazu Matki Bozej z Częstochowy. Tylko, że nie jest to obraz, a posążek. Przyznaje się, ze mnie nie zachwycił. Takie male coś, wysoko na czymś w rodzaju ołtarza. Ale jest to coś co trzeba zobaczyć.
Zwiedzanie Wielkiego Pałacu zajęło nam sporo czasu, bo co chwile robiłyśmy sobie przerwy na wypoczynek. Jakoś tak wychodziło, że jak tylko zobaczyłyśmy cień z jakimś miejscem do siedzenia, to przystawałyśmy na 5 min, które zamieniały się w 20 min. Ale czy ktoś nas gonił?
wszyscy to robili, to czemu my tez mamy tego nie zrobić. Co to oznacza? Możemy się tylko domyślać – stawiamy na oczyszczenie
takich diabełków było pełno
 i te tłumy
te złote to Phra Si Rattana Czedi – można tam zobaczyć fragment kości mostka Buddy
jeden z detali Phra Mondop
Panteon Królewski i te dzwoneczki dzwoniące na wietrze
 Kinnara czyli pol kobieta, pol lew
mnisi
Aga zła
Bot Szmaragdowego Buddy
lotos
Tajowie są religijni i często można zobaczyć modlących się ludzi
 miejsce gdzie ludzie kupują dary dla Buddy
lotosy – kwiaty czystości
 budynek Sali Tronowej Dusit 
i w środku. Zdjęcie robione w ciemno, z bioderka 😉
Po Wielkim Pałacu poszłyśmy coś zjeść. W pobliżu znalazłyśmy jakaś hinduska knajpkę, w której siedziało sporo miejscowych czyli znak, że jedzenie jest dobre. Było 🙂 A sos do tych wszystkich smażonych kawałków to było niebo w gębie. No i muszę nadmienić, bo inaczej Agnieszka mnie zabije, ze moja współtowarzyszka podroży jest zdolną uczennicą i już radzi sobie z pałeczkami. Oczywiście ja uważam, że to dlatego, ze miała dobrego nauczyciela.
Po jedzeniu ruszyłyśmy do Wat Pho czyli do Lezącego Buddy. Oficjalnie Wat Pho jest zwane Chetuphon i jest najstarszą i największa świątynią w Bangkoku. I jest także głównym ośrodkiem edukacji publicznej w Tajlandii.
Sam Leżący Budda jest ogromny (46 m) i złoty. Oczywiście kolejna atrakcja w stylu musisz to zobaczyć i zrobić sobie zdjęcie. A to nie takie proste, bo zobaczyć to zobaczysz, ale zrobić zdjęcie bez osób towarzyszących, to już duża sztuka. Skończyło się na tym, że robiąc zdjęcia jakimś Tajką (poprosiły mnie) zaczęłam swoim nauczycielskim głosem mówić głośno „excuse me” i machałam ręką w stylu „spadajcie”. Aga umierała ze smiechu 😉
Sam Wat jest śliczny, pełen zakamarków i innych mniejszych Watow. Nawet w jednym widziałyśmy coś w stylu mszy mnichów czyli śpiewanie mantr i modły.
olbrzymi leżący Budda
udało się – mamy zdjęcie i to bez tłumów obok 😉
mały Leżący Budda i w tle noga dużego Leżącego Buddy
głowa Buddy. Objąć całego Buddę, to jest sztuka
Aga – zwariowana modelka
kubełki na monety. Podchodzicie do pan sprzedających za 20 BHT miseczkę monet, a potem do tych kociołków wrzucacie po jednej monecie do każdego. Fajna zabawa
fragment ściany
Phra Si Sanphet
takich Buddów jest pełno
medytujemy
brązowy posag medytującego Buddy uratowany z Ajutthai przez brata Ramy I
modlący sie mnich
miałyśmy szczęście, trafiłyśmy na modły
tak jak pisałam – Tajowie są religijni
coś dla mnie – szkoła 🙂
przy każdej klasie – spis uczniów
Po Wat Pho pojechałyśmy na Khao San. Jest to legendarna, wśród backpacersow, ulica, gdzie znajdziesz tani hostel, bazar, jedzenie, a także miejsce gdzie zrobisz sobie tanio tatuaż, warkoczyki czy masaż. Na ulicy jest pełno turystów i sprzedawców. Jest głośno i jasno od neonów. Przeszłyśmy się po bazarze, coś tam zjadłyśmy, no i Aga została namówiona na pedicure fish.
ryby atakują

Potem znowu tuk-tukiem (a bo zapomniałam dodać, ze na Khao San pojechałyśmy po raz pierwszy tuk-tukiem) na hinduski targ. Okazał się już zamknięty. Nie rozpaczałyśmy, bo byłyśmy już naprawdę padnięte.
Postanowiłyśmy poczekać na sms od Remiego (naszego gospodarza z CS) kiedy będzie wolny i umówić się z nim na kolacje. Wybrałyśmy China Town.

podróż tuk-tukiem
Na China Town wybrałyśmy się tuk-tukiem. ZNOWU! Śmieszne było to, ze nasz kierowca nie rozumiał China Town (bo tu z angielskim jest tragicznie, nawet bardzo młodzi ludzie nie mówią po angielsku) i zawiózł nas pod hotel o nazwie China Town 😉 Na szczęście, jakoś przekazałyśmy mu o co nam chodzi. Gdy spotkałyśmy się z Remim zaczęło się szukanie jakiejś fajnej miejscówki. Niestety zarówno Aga, jak i Remi mocno ograniczyli wybór. Bo Aga nie je podrobów (przypominam, że właśnie byliśmy w Dzielnicy Chińskiej), a Remi nie je owoców morza (co to niby za Francuz????). No, ale coś znaleźliśmy. Przyznaje, ze tym razem nie powalało na nogi, ale nie było złe.
A potem nastąpił dłuuuugi powrót do domu, bo postanowiliśmy iść z buta. A nie było to blisko. Niestety gospodarz tez dokładnie nie znal drogi do swojego domu. Ale to nie ważne. Ważne, że po drodze widzieliśmy na ulicach Bangkoku istne zoo. Szczury, nietoperze, karaluchy wielkości myszy. Bezcenne było podskakiwanie Agi za każdym razem gdy coś się ruszyło 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *