Po rejsie na Komodo jedną z najważniejszych rzeczy było „jak wrócić z powrotem na Lombok”. Postanowiłyśmy nie ryzykować i jeszcze w Senggigi (o tym tutaj >>>KLIK<<<) kupić bilet na tzw. shuttle bus z Labuan Bajo do Mataran. Suttle bus to… hmm ciężko wytłumaczyć co to jest 😉 Teoretycznie autobus, ale ten autobus może zmienić się w prom, busik itp. Ale po kolei.
mój ticket 🙂
Przystań znalazłyśmy bez problemu, tam zostałyśmy skierowane do poczekalni, a stamtąd już na prom. Oczywiście nie spodziewałyśmy się, że prom wyruszy z portu punktualnie o 9.00. W ciągu tych 3 tygodni nauczyłyśmy się, że w Indonezji czas jest pojęciem względnym. I nie pomyliłyśmy się. Ok. godz. 9 rozpoczął się dopiero załadunek promu i trwał ok. godziny.
Labuan Bajo za dnia. Droga do portu
port
własnie minęła 9 czyli czas zacząć załadunek
Sam rejs trwał 7 godzin. Dawał niesamowitą okazję do obserwacji zachowań Indonezyjczyków. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to to, że są bałaganiarzami i strasznie śmiecą włącznie z tym, że potrafią wyrzucić butelki plastikowe za burtę prosto do wody. Już po godzinie miało się wrażenie, że siedzi się w tonach śmieci. Przerażające było to, że oni w ogóle się tym nie przejmują. Nie przeszkadza im to, że leżą wśród tych wszystkich odpadków. W dodatku większość mężczyzn pali i chcąc, nie chcąc trzeba płynąć wśród dymu papierosowego (będziesz mieć szczęście, jeśli ktoś Ci nie będzie dmuchać tym dymem prosto w twarz).
Co ważne na czas rejsu warto zaopatrzyć się w coś do jedzenia, bo na pokładzie sprzedają tylko chińskie zupki. Niestety w akcie rozpaczy spróbowałyśmy tego. I może nie wygląda to źle, ale smakuje niezbyt dobrze.
jeść czy nie jeść? – oto jest pytanie 😉
prawda, że wygląda apetycznie? 😉
Po 7 godzinach dopłynęłyśmy do Sape i tam miałyśmy przesiąść się na bus do Bimy. Długo nie musiałyśmy czekać, aż ktoś zaczął się pytać o nasz ticket. Bo to jest już rytuał. Ktoś krzyczy ticket, my go temu komuś pokazujemy, a on nam pokazuje drogę do busa. I tak było tym razem. Zostałyśmy skierowane do busa dookoła którego było pełno miejscowych i turystów. Ponownie się upewniamy czy to właściwy bus. Wszystko zgadza się, ktoś, w międzyczasie, zdejmuje Angelice plecak i wrzuca go na dach i każe jej wsiadać do autobusu. Niestety okazuje się, że miejsc w autobusie już nie ma i uprzejmi panowie każą nam wskakiwać na dach. Nie zgadzamy się na to, bo droga ma trwać dwie godziny i za chwile ma się ściemniać. Następuje walka o plecak Angeliki. My chcemy plecak z powrotem, oni pokazują nam, żebyśmy wskakiwały na dach. I tak dobre 5 min. Najśmieszniejsze było to, że oni naprawdę nie wiedzieli dlaczego my miałyśmy obawy przed takim podróżowaniem.
i czego tu się bać?
Na szczęście kolejna agencja podstawiła swój bus i tak mogłyśmy tą 2 godzinną podróż do Bimy odbyć w ciasnym, ale jednak wnętrzu autobusu. Po drodze mijamy cudowne tarasy ryżowe oraz wioski indonezyjskie i żałujemy, że nie możemy pobyć chociaż jeden dzień w tych okolicach.
mijane pola ryżowe
Docieramy do Bimy na dworzec autobusowy. Znowu rytuał pt: „ticket” i tym sposobem szybko dowiadujemy się, gdzie stoi nasz autobus. Przekazujemy nasze duże plecaki i na miejscowych straganach jemy obiadokolację. W autobusie nastąpił przydział miejsc, następnie dziwna zabawa w „daj bilet – masz bilet” i w końcu ruszyłyśmy w stronę Mataran. Gdzieś w środku nocy nasz autobus zaokrętował na kolejnym promie. Po zaokrętowaniu wszyscy pasażerowie musieli wysiąść z autobusu i przejść na pokład. I tak dopłynęłyśmy do portu w Mataram. Z promu już autobusem docieramy do dworca.
kolejny wschód słońca. Tym razem widziany z promu
Na dworcu autobusowym momentalnie otaczają nas taksówkarze. Na pytanie o Bangsal pada cena 350 000 rp. Phi! Nie zgadzamy się, bo cena wydaje nam się zbyt wygórowana. Nauczone doświadczeniem, że im dużej poczekasz, tym cena będzie niższa odchodzimy na bok i spokojnie sobie rozmawiamy. No i zaczyna działać magia. Co chwila ktoś podchodzi i oferuje nam co raz niższą cenę. I tak po ok. 10 min cena spada do 150 000rp. Łaskawie się zgadzamy 🙂
Mataran widziany z okna autobusu
Droga do portu w Bangsal zajęła nam 1,5 godziny. Po dotarci na miejsce ponownie otaczają nas taksówkarze, ale tym razem wiemy, że dotrzemy tam na piechtę. Oczywiście, jak to kobiety mylimy kierunki i po 2 minutach zamiast do portu docieramy do miejsca sprzedaży biletów (agencja turystyczna). Na tablicy ceny wyglądają przystępnie czyli publiczna łódka 17 000rp, a shuttle 35 000rp. Wchodzimy i pytamy się o której te łódki odpływają (zależy nam na czasie). I tak miły pan odpowiada, że ta publiczna wypływa o 15, ale ta shuttle o 11. Na zegarku jest właśnie 10.30, więc uradowane, że na Gili będziemy dużo wcześniej niż zakładałyśmy postanawiamy nie oszczędzać i wybrałyśmy shuttle (no bo cóż to jest te 18 000rp?). Pan sprzedaje nam bilety i mówi, że spokojnie możemy zamówić śniadanie, bo on nam da znać kiedy będziemy ruszać. No to zamawiamy soki z papai i jafflesy. W międzyczasie sprzedawca namawia nas na zakup biletu powrotnego do Mataran na lotnisko za 220 000 rp (straszy nas, że to ostatnia możliwość, bo na Gili Meno nie ma agencji turystycznej, co później okazało się nieprawdą).
Kelnerka przynosi zamówienie po 20 min, więc szybko jemy no, bo w każdej chwili mogą nas wołać. O 11.05 przychodzi chłopaczek, który sprzedawał nam bilety i powiedział, że wyjazd się trochę opóźni, bo muszą jeszcze łódkę zatankować. I już wiemy, że znowu dałyśmy się naciągnąć, że znowu się pośpieszyłyśmy, zamiast spokojnie rozglądnąć się i wszystko dokładnie przemyśleć.
w biurze naszej „ulubionej” agencji
Po pół godzinie ponownie przychodzi „nasz” chłopaczek i mówi, że czekamy jeszcze na parę osób i musimy jeszcze poczekać pół godziny. Za kolejne pół godziny przychodzi kolejna osoba (chłopaczek zaczął nas unikać) i informuje nas, że wyruszymy o 14, bo nie uzbierało się wystarczająco dużo ludzi. Wpadłyśmy w furię, a to nie jest mile widziane w Indonezji. Facet oczywiście tłumaczył się, że on chciał dobrze, ale tak czasami bywa. My natomiast wiedziałyśmy, że od początku było wiadomo, że wypłyniemy o 14 publiczną łódką, a ta 11 była tą, którą chciałyśmy usłyszeć, więc oni ją powiedzieli. Zaczęłyśmy się tez martwić o zakupiony bilet powrotny, ale postanowiłyśmy pomyśleć o tym jutro.
I tak o 14 jesteśmy w porcie Bangsal, a parę minut po 14 wsiadamy na łódkę. Publiczną łódkę, nie żadną shuttle. Oczywiście nie ruszamy o 14, bo najpierw trzeba załadować wszystkie pakunki.
ponownie jesteśmy w porcie Bangsal
lądujemy na łódce…
a wraz z nami tysiące pakunków 😉
Po jakiś 30 minutach dobijamy do brzegu Gili Meno. Wyjście z łódki nie należało do najłatwiejszych, bo fale były duże, a plecaki nie pomagały. Nadszedł czas szukania jakieś miejscówki. W przewodniku Lonely Planet upatrzyłyśmy sobie Ana Bungalow, ale wcześniej chciałyśmy się rozejrzeć za innymi. Oczywiście naszym marzeniem było coś taniego, z ciepłą wodą i nad samym morzem. Po paru minutach chodzenia od hotelu do hotelu (ceny kosmiczne albo brak miejsc, ale tłumaczymy to bliskością portu) postanowiłyśmy podjechać bryczką pod Ana Bungalow. Kierowca dorożki zaśpiewał taką cenę, że się zaśmiałyśmy, ale on nawet nie wykazał chęci do negocjacji. No to chcąc, nie chcąc postanowiłyśmy przejść się z tzw. buta i po drodze rozglądać się za noclegiem. Po 0,5 godzinie wciąż nic ciekawego nie znalazłyśmy bo, albo ceny były za wysokie, albo kiepski standard, albo łazienka była dzielona. I tak doszłyśmy do Ana. Na miejscu okazało się, że miejsc brak 🙁 Zdesperowane prosimy o przechowanie plecaków i odciążone ruszamy na dalsze poszukiwania. I historia się powtarza. Albo ceny z nieba (600 000 rp za noc lub wyżej) albo standard poniżej naszych oczekiwań albo jedno i drugie. Miałyśmy ochotę siąść i płakać. Przypadkowo natrafiamy na znak Diana Bungalow wskazujący miejsce jakieś 200 metrów od brzegu morza. Początkowo nawet nie chce nam się tam iść, ale zrozpaczone idziemy. I BINGO! Znalazłyśmy się w raju 🙂 Domek super. Cena przyzwoita 220 000 rp razem ze śniadaniem. Właściciele przemili. I tak pozostało nam tylko pójście po plecaki i zakwaterowanie 🙂
Oj, widzę że naprawdę trzeba wiedzieć jak przetrwać. A przede wszystkim nie dać naciągnąć.
Cena wygórowana, ale i tak nie zaczęli od 500 000, a mogliby 😉 150 000 bardzo ok, choć udało mi się za 100 000 🙂 A po Indonezji zostałam mistrzem negocjacji! Wszystkim nieasertywnym polecam indonezyjską terapię szokową 😉
Dzięki za garść praktycznych informacji!
Ta chińska zupka wygląda masakrycznie! Wiele dziwnych rzeczy jadłam już w życiu, łącznie z robakami, a w stosunku do tej zupki byłabym chyba dość podejrzliwa… 🙂
Ach ci Indonezyjczycy. Kombinują jak tylko się da i naciągają białych – znam to z autopsji. Wiadomo, że nie zarabiają dużo, więc niby to nic takiego, ale strasznie mnie to wkurzało. Z resztą nie tylko w Indonezji tak się zachowywali… Dobrze, że potem wszystko wynagrodził Wam pobyt w raju 🙂
Zazdroszczę wycieczki, na pewno było cudownie! 😉