Noc w pociągu nie była wygodna. Strasznie ten pociąg hałasował i szarpał. No, ale dojechałyśmy do Bangkoku. Tuk-tukiem dojechałyśmy do naszego hotelu New Road Guesthouse (450BHT za pokój).
O 14.30 miał być pokaz węży. Miałyśmy więc sporo wolnego czasu, więc postanowiłyśmy pójść do Parku Lumphini, miejsca gdzie Tajowie wypoczywają. Nasz wypoczynek polegał na pływaniu po jeziorze…kaczuszkami 🙂 Było fajnie, sielsko i anielsko. Widziałyśmy też krokodyle pływające w tym stawie. No dobra, przyznaję się, że to nie były krokodyle tylko warany. I żeby nie było, że jestem taka mądra, to musiałam sprawdzić na internecie co to za zwierzęta.
Jest to jeden z najlepiej zachowanych tradycyjnych domów w Bangkoku. Do muzeum dotarłyśmy tuż przed 17 i załapałyśmy się na ostatnia oprowadzaną grupę (bo w tym muzeum chodzi się z przewodnikiem, a raczej przewodniczką). Sam dom jest warty odwiedzenia i robi wrażenie. Dużo zieleni, dom w drewnie. Niestety nie można tam robić zdjęć.
W czasie powrotnej drogi wpadłam na genialny pomysł, żeby popłynąć do Chińskiej Dzielnicy na kolację, a dokładnie na zupkę, którą jadłyśmy pierwszego dnia w Bangkoku. I wszystko byłoby w porządku, ale jak dopływałyśmy do naszego przystanku to lunęło. Istne oberwanie chmury. Zostało nam tylko spuścić głowę i wrócić powrotnym statkiem z powrotem do hotelu. Dopłynęłyśmy do naszej stacji Saphan Taksin czyli jak my mówiłyśmy do Stefana Taskina i na straganach kupiłyśmy parę szaszłyków. Były zjadliwe.
W tym czasie deszcz trochę ustał, żeby po jakieś 15 min przerwie znowu lunąć. I tak wróciłyśmy do hotelu kompletnie przemoczone. No przynajmniej ja byłam przemoczona, bo Agnieszka przezornie zabrała ze sobą kurtkę przeciwdeszczową. Cwaniara 🙂