DALAT

Dalat – parę informacji (źródło – przewodnik „Wiedza i życie”). Dalat ze względu na swoje górskie położenie, roślinnością przypomina nieco bardziej Europę. Przyciąga dziesiątki tysięcy wietnamskich turystów szukających tu ucieczki przed upałem panującym na nizinach. Oprócz świeżego powietrza i pięknych pejzaży zaletami Dalatu są świeże warzywa i owoce, wino, wspaniała kuchnia, ludowe rękodzieło i… herbata z karczocha 🙂

Podróż z Hoi An, tym razem, odbyła się bez przygód i wczesnym popołudniem jesteśmy w Dalat. Jak zwykle zaczynamy od poszukiwania noclegu. 

Pierwsza hotel, to hotel, przy którym zatrzymał się autobus, ale po doświadczeniach w Hue od razu nastawiamy się na nie. Rezerwacja hotelu w Dalat
No to idziemy przed siebie. W każdym mijanym guesthausie/hotelu/hostelu pytamy się o wolne miejsca, cenę, a jak jest wolne miejsce i cena jest ok, to oglądamy pokój. Niestety zawsze jest jakieś „ale”. I, jak to zwykle bywa, okazało się, że ta pierwsza propozycja była najlepsza i najtańsza. Dopiero po dobrej godzinie znalazłyśmy coś ciekawego, chociaż już nie tak taniego (200 000vnd).
Kwaterujemy się i idziemy na miasto. Okazuje się, że mieszkamy blisko centrum. A w centrum, jak przystało na miasto kwiatów, jest targ, gdzie można kupić różnego rodzaju storczyki i inne kwitnące rośliny. A moja mama jest miłośniczką storczyków, tak więc spędzamy sporo czasu na wybieraniu różnego rodzaju cebulek. Potem jeszcze chwile chodzimy po targu, ale tylko chwilę, bo lunęło, jak to w porze deszczowej. Wracamy do naszego „domu”, a tam robimy pranie i oddajemy się słodkiemu lenistwu.
nasz guesthouse
i co tu wybrać?
moje zdobycze dla mamy 🙂
słodkie – dosłownie – lenistwo 🙂
Dopiero na wieczór idziemy coś zjeść. Oczywiście wybieramy miejscowy targ, bo z Hoi An pamiętamy >>>KLIK<<<, że na targu dają pyszności. Niestety Dalat to nie Hoi An. Jedzenie takie sobie, a ceny szybują pod niebo.
na targu
Po jedzeniu załatwiamy na kolejny dzień całodzienną wycieczkę na okoliczne atrakcję, przejazd do Mui Ne oraz zmianę hotelu. I nie dlatego, że nasz hotel nam się nie podoba, ale uznajemy, że będzie nam łatwiej wyruszyć do Mui Ne z hotelu, który jest tuż obok „przystanku” J
Kolejny dzień. Dzień zaczynamy od śniadania. Znajdujemy panią z pysznym miejscowym jedzeniem w jakimś zaułku. Oczywiście, jak to w Wietnamie, dzień zaczynamy od pożywnej zupy.

typowe wietnamskie śniadanie czyli pho bo

A potem czas zacząć wycieczkę.

Naszą przewodniczką okazuje się sympatyczna (przynajmniej na początku), młoda wietnamka, dobrze (jak na wietnamskie warunki) mówiąca po angielsku. Grupa składa się z kilkunastu osób, różnej narodowości, a podróżujemy małym vanem.
Wycieczkę zaczynamy od miejscowego dworca. Dworzec został zbudowany w 1932r. jako imitacja dworca we francuskim Deauville. Niestety amerykańskie bombardowania przerwały linię kolejową, ale rosyjska lokomotywa parowa wciąż jeździ 17-kilometrową trasą do wsi Trai Mat (nie skorzystałyśmy).

dworzec w Dalat
wnętrze wagonu
Po sesji zdjęciowej ruszamy poza miasto. Pierwszym punktem jest plantacja kwiatów, a tak naprawdę szklarnia obsadzona gerberami. Mnie nie zachwyciła. No, bo to… zwykłe gerbery, a takie szklarnie widziałam w Polsce. No i nastawiłam się na jakieś storczyki lub inne egzotyczne rośliny.
Kolejnym punktem była etniczna wioska czyli parę domków na krzyż plus parę krzaków kawy, które udawały plantację.

gerbery na plantacji kwiatów
wioska
Na szczęście kolejny punkt wycieczki był dużo ciekawszy – fabryka jedwabiu. Można było zobaczyć produkcję od robaczka do gotowej nici oraz ciężką pracę robotników.

Następnie pojechaliśmy na małe manufaktury czyli wytwórnię wódki z ryżu, która wyglądała jak przydomowa pędzarnia bimbru oraz hodowlę świerszczy. I tak mogliśmy spróbować lokalnego alkoholu i zagryźć to wszystko miejscowym chipsem [czyt. świerszczem].

czas na lunch 😉
produkcja ryżówki
wódeczka gotowa…
…zakąski też 😉
Po takiej zakąsce ruszyliśmy w stronę  Elephant Waterfall. Przepiękny, potężny wodospad. Samo zejście nie należało do najłatwiejszych, a wręcz do bardzo trudnych. Ale widok z samego dołu przepiękny. Niestety nasza przewodniczka dała nam bardzo mało czasu (40 min) i po raz pierwszy (ale nie ostatni) podpadłyśmy jej spóźniając się ponad 20 min. Czy mamy z tego powodu wyrzuty sumienia… no cóż… nie. Wiem, że to nieładnie, ale wodospad jest przepiękny i byłoby nam szkoda nie zobaczyć wodospadu w całej okazałości.

to ta łatwiejsza część wędrówki 
potem było znacznie trudniej
ale było warto 🙂
Po wodospadzie jedziemy do świątyni Linh Son Pagoda ze słynnym Happy Buddą. Dla mnie tandeta, ale mająca swój urok. I tutaj podpadamy po raz kolejny naszej przewodniczce, bo mówimy, że nie chcemy iść z grupą na lunch. Nie pomogły odwoływania się, że przecież jesteśmy „małą, wietnamską rodziną” i straszenie nas, że będziemy musiały czekać. Ok. Zdawałyśmy sobie z tego sprawę.

śmiejący się Budda 
Po lunchu zostały nam tylko plantacja kawy oraz Crazy House. Na plantacji oglądamy słynne zwierzątka luwaki (biedaki żyją w klatkach). Oczywiście wszyscy twierdza, że można tam wypić najdroższą kawę świata (cena z filiżankę 5$), ale należy pamiętać, że najdroższa kawa jest wytwarzana przez luwaki żyjące na wolności.

na plantacji kawy
kawa
widok na plantację
luwak
ziarna przez niego przetrawione
można tam kupić kawę
albo zobaczyć tkaczki w akcji
Na plantacji następuje ostatni akt kłótni z naszą przewodniczką. Od początku wiemy, że jako jedyne wykupiłyśmy opcję z Crazy Housem, że reszta grupy nie chce tam jechać. Na samym początku nasza przewodniczka twierdziła, że zostaniemy zabrane osobowym samochodem, który tam na nas poczeka i zawiezie nas pod nasz hotel. Teraz opcja się zmienia i mówi nam, że zostaniemy podrzucone pod Crazy House, ale wracać będziemy już we własnym zakresie (pewnie opcja „małej wietnamskiej rodziny” już się skończyła ;)). Nie zgadzamy się na to. No to przewodniczka zmienia front i mówi, że na tą atrakcję jest przeznaczone 20 min i tylko tyle na nas poczeka, potem jedzie. Zgadzamy się na tą opcję.
Gdy podjeżdżamy do Crazy House jesteśmy przekonane, że na spokojnie wystarczy nam 20 min. Jakże się mylimy JSpędziłyśmy tam ponad 2 godziny. Jest to bardzo ciekawe i zabawne miejsce. Naprawdę warto się tam wybrać.
Szalony dom zaprojektowała wietnamska architekta dr Dang Viet Nga, który architekturę studiowała na Uniwersytecie w Moskwie. Dr Dang Viet Nga jest córką dawnego wysokiego funkcjonariusza Komunistycznej Partii Wietnamu. Crazy House to architektoniczna fantazja z drewna i zbrojeń pokrytych petonem naśladuje kształtem domek na drzewie. Inspirowany jest dziełami Salvadora Dali. Wciąż jest budowany i ostateczny kształt ma zyskać w 2020 roku.

Crazy House
gdzie ja jestem?? 😉
można tam zamieszkać
Do tej pory nie wiemy czy grupa czekała na nas te 20 minut. No cóż… W każdym razie po 2 godzinach łażenia po różnych pomieszczeniach, dachach wróciłyśmy do hotelu. Po drodze kupowałyśmy miejscowe smakołyki i oglądałyśmy inne miejscowe atrakcje (np. katedrę).
A dzień zakończyłyśmy pyszna kolacją w malezyjskiej restauracji niedaleko targu J
spacerujemy po Dalat
katedra
u tej pani były tłumy 🙂
a to nasza kolacja – kuchnia malezyjska

7 thoughts on “DALAT

  1. Ciekawa wycieczka. W Birmie też czasem odwiedzaliśmy zakłady pracy – takie jak tutaj fabryka jedwabiu. Budziło to w nas lekki sprzeciw, ale niestety z czasem musieliśmy się z tym pogodzić, bo w zasadzie to był element każdej takiej wycieczki i z reguły nie dało się tego w żaden sposób ominąć.

  2. Zastanawiałam się nad odwiedzeniem Dalat, ostatecznie wybrałam Nha Trang. Szkoda, bo rosyjskojezyczne wybrzeże wietnamskiego Nha Trang okazało się porażką, a teraz widzę że Dalat przypadłoby mi bardzo do gustu.

  3. Byłam na identycznej wycieczce, nawet zdjęcia mam podobne 😀 Świerszcze mi smakowały, jak dobre czipsy, prawda? Podobało mi się w tym Dalat nawet, ale i tak najbardziej lubię Mui Ne i Cat Ba.

  4. Ilość kolorów zniewala – czy to na ulicach,czy gdzieś kompletnie poza miastami. Tego Azji trochę zazdroszczę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *