Pobudka wcześniej niż zwykle, bo o 8 miałyśmy autobus do Tibilisi, potem śniadanie i wymarsz na plac z maszrutkami.
W planie miałyśmy dojechać jak najbliżej Wardzi czyli naszym celem było Achalcyche.
Maszrutka wyruszyła punktualnie. Przez prawie całą drogę padało. Po kilku godzinach dotarliśmy na znany nam już dworzec w Tibilisi. Dzięki kierowcom innych maszrutek bez problemu znalazłyśmy busik do Achalcyche.
Podróż trwała 4 godziny i gdy dotarłyśmy na miejsce od razu obskoczyły nas osoby oferujące noclegi lub transport.
stacja maszrutek w Achalcyche
Wybrałyśmy Nodaro, który ma kwaterę blisko centrum i dworca autobusowego.
Sama kwatera jest taka sobie, bo mieści się w piwnicy, ale gospodarz jest miły i sympatyczny i zna parę słów po polsku.
Po zakwaterowaniu zostałyśmy poczęstowane domowym winem. Niestety nie należało do najlepszych (jakoś na tej wyprawie mamy pecha do gruzińskich win domowej roboty).
Potem Nodaro podwiózł nas na pobliską cytadelę. Jest to 900-letnia twierdza zajmująca wzgórze na północ od rzeki i jest widoczna z każdego punktu miasta. Niedawno została odnowiona.
Niestety najciekawsza część była zamknięta (zostawiłyśmy sobie ją na poniedziałek). Przez chwilę tam spacerowałyśmy, a potem poszłyśmy zjeść w restauracji poleconej przez naszego gospodarza. Dziewczyny zamówiły kinhali, a ja smażonego łososia. Do tego miejscową lemoniadę. Całość nie była zła, ale też nie powalała.
Niestety najciekawsza część była zamknięta (zostawiłyśmy sobie ją na poniedziałek). Przez chwilę tam spacerowałyśmy, a potem poszłyśmy zjeść w restauracji poleconej przez naszego gospodarza. Dziewczyny zamówiły kinhali, a ja smażonego łososia. Do tego miejscową lemoniadę. Całość nie była zła, ale też nie powalała.
ulice Achalcyche
cytadela
widok na Achalcyche
chinkali czyli gruzińskie pierożki i smażona rybka
lemoniada coś w stylu naszej polskiej oranżady
Jestem wielką fanką gruzinskich lemoniad. Ani trochę nie przypominają naszych gazowanych wynalazków