Kolejny dzień w Kanchanaburi. Tym razem miałyśmy w planie Park Narodowy z przepięknymi wodospadami.
Wyruszyłyśmy z dworca autobusowego o godzinie 8.00. Koszt biletu 50 BHT. Czas dojazdu 1,5 godz. Zanim wyjechałyśmy miałyśmy okazje zobaczyć jak Tajowie zachowują się w czasie grania hymnu. Zatrzymują się na ten czas i jest tzw. minuta ciszy. I tak codziennie o 8 i 18.
nasz autobus
a tak wygląda kabina kierowcy
w autobusie…
… z tubylcami 🙂
Podroż bez przygód. Jak tylko dotarłyśmy na miejsce, zaopatrzyłyśmy się w informacji turystycznej w mapy i ruszyłyśmy. Cala trasa liczy 2000m. Na początku idzie łagodnie pod gore, potem trochę mniej łagodnie, ale nie jest to jakaś wymagająca trasa. Już na początku trasy można podziwiać wodospady, których 7 jest wyróżnionych i w których można się kapać. Zatem obowiązkowo nalezy zabrać ze sobą strój kąpielowy. W każdym wodospadzie pływają rybki, które podgryzają nogi. Jak ktoś był na fish pedicure ,to są właśnie te same rybki. Tylko, ze tu są na wolności, są większe i za darmo. Osobiście podgryzanie nie przypadło mi do gustu. Miałam wrażenie, że zaraz coś mi odgryzie nogę 😉
My kapałyśmy się w wodospadzie nr 3 i 7. Lepszy do pływania był 3, ale ładniejszy 7, bo im wyżej tym ładniej, ale trasa robi się trudniejsza. Trzeba uważać, żeby nie połamać sobie nóg przechodząc przez kamienie, korzenie i przeskakując przez strumyczki i strumienie. Ale polecam to miejsce.
takie widoki mieliśmy w czasie całej trasy
a tu widać peeligujace rybki 🙂
a po drodze mijałyśmy ubrane drzewo
a to już 7 – ostatni poziom
kąpiel na 3 poziomie
kąpiel na 7 poziomie
droga czasami była trudna, chociaż akurat tutaj nie za bardzo 😉
i jesteśmy na 7 poziomie czyli koniec trasy
Erawan będę również wspominać z innego powodu. Wracając z 7 wodospadu, poślizgnęłam się na schodach, jedna noga pojechała mi do przodu, druga została z tylu i tak przejechałam kilka schodków. Tajka, która szla za mną krzyknęła, tak, że aż Aga się przestraszyła. Podbiegła do mnie ła z pytaniem czy coś mi się stało, na co ja, że nic, tylko poślizgnęłam się na schodach. A potem najśmieszniejsza cześć dialogu. Na pytanie Agi, co mam takiego zielonego na stopie, odpowiedziałam, że pewnie liść mi się przykleił. A potem popatrzyłam w dól i zrobiło mi się słabo. Na stopie wyskoczyła mi gula wielkości jajka kurzego.
No i nastąpiła akcja ratunkowa. Najpierw znalazła się rodzina tajska, która szla na piknik i miała wiaderko z lodem czyli moja stopa momentalnie została obłożona lodem. Po jakiejś pól godzinie, gdy już nic nie czułam (stopy tez nie czułam, bo zamarzła ;P), znalazł się jakiś olejek eukaliptusowy. Tym tez mi wysmarowano stopę. Na końcu nas pożegnali i powiedzieli, żeby poczekać na strażników parku. My zrozumiałyśmy, że jak park będzie zamykany, to jacyś nas znajda, wiec postanowiłyśmy pomału schodzić samodzielnie. Jednak okazało się, ze strażnik został wezwany i pojawił się po jakiś 5 min. I tak towarzyszyła mi cala grupa Tajow i strażnik lasu i każdy pokazywał którędy mi będzie wygodniej schodzić. W połowie zejścia pojawili się młodzi ludzie czyli ktoś w rodzaju ratowników medycznych. Ponownie nastąpiło obkładanie lodem i tym razem został mi założony bandaż ściągający. Najśmieszniejsze było to, ze towarzyszył im jakiś chłopaczek, który robił całej “akcji” zdjęcia. I tak zostałam celebrytką. Ale w końcu dotarliśmy do bazy, a ostatni odcinek pokonałyśmy już samochodem. I tam już pożegnaliśmy się ze wszystkimi ratownikami.
akcja ratunkowa
Potem powrót autobusem do Kanchanaburi. I czekanie na wcześniej zamówionego busa do Bangkoku na dworzec Mochi (koszt 180BHT). Bus miał prawie godzinne opóźnienie, ale zdążyłyśmy na autobus do Sukhothai na 22.30 (koszt biletu ok 240BHT). Czas jazdy 5,5h.
Początkowo miałyśmy być w Sukhothai o 6 rano, a dojechałyśmy o 4. Tuk-tukiem do Guesthouse, który niestety swoje urzędowanie zaczynał od 6. Chcąc nie chcąc musiałyśmy poczekać te 2 godz. Zameldowanie i uznałyśmy, ze idziemy spac.