DZIEŃ 17 – ROZWÓD

Tym razem Aga wstała przede mną, bo miała wyruszyć do jaskini z posażkami Buddow o 8.30. A oczywiście najpierw trzeba zjeść śniadanie, bo jak mi powiedziała dwa dni wcześniej „Polak głodny, Polak zły”. Przed wyjazdem do jaskini, jeszcze zdążyła wrócić do naszego pokoju z informacja, ze MUSZE zjeść placuszki, które sprzedaje kobieta za rogiem.

Tak jak was wczoraj informowałam, dzisiaj miał być dzień naszego rozwodu, ale tak się złożyło, że nie trwał długo… niestety 😉
Czyli Aga pojechała i popłynęła do Buddow, a ja ruszyłam na spacer po mieście.
Początkowo miałam poruszać się rowerem, ale zrezygnowałam z tego pomysłu i ruszyłam, jak to mówią moi uczniowie, z buta.
Na początek, oczywiście śniadanie. Skusiłam się na ten placuszek od pani zza rogu. Dobry, chociaż nie powalał na kolana, a potem trafiłam na zupkę. Bardzo dobra. W dodatku siedziałam z tubylcami, co miało swój urok.
A mój spacer po mieście? Na pierwszy ogień poszedł targ. Co ja tam nie widziałam. Pomijając takie standardy jak warzywa, owoce, ubrania i inne duperelki, to sprzedaż mięsa rozkładała na łopatki. Wrażliwe osoby nie powinny tam chodzić. Te roje much powalają, ale ja sobie wmawiam, ze to co jem jest czyste, zdrowe i przechowywane w lodowce… taaaa.
Widziałam też taka ciekawostkę jak sprzedaż żab na pęczki. Czyli te biedne żabki miały na jednej nóżce przywiązany sznurek i były tak wszystkie razem powiązane. Jak jesteś obrońcą zwierząt, to nie zapuszczaj się w te rejony, bo tym bardziej może Cie dobić widok nadziewanych żywych żabek na patyczki od szaszłyków w celu ich późniejszemu grillowaniu i zjedzeniu. Smacznego.
bez drastycznych scen
Potem przeszłam się ulicami Luang Prabang, żeby dojść do mostu bambusowego. Oczywiście przeszłam na druga stronę rzeki (ta przyjemność kosztuje 5000kip). Po drugiej stronie było parę sklepów i oczywiście Wat. Wat jakoś nie powalał, ale pogadałam sobie z Laotańczykiem  mieszkającym w Nowej Zelandii.
Wat po rugiej stronie rzeki
takie widoczki sa bardzo czeste na ulicach luang Prabang czyli kura ze swoim potomstwem i wiekszym i mniejszym
inny sposob karmienia Buddy. Pamietacie mrowki z dnia wcorajszego?
A potem z powrotem na właściwą stronę rzeki. I w czasie drogi powrotnej złapał mnie deszcz. Szybko uciekłam do lodziarni. A co będę moknąć 😉
Deszcz jak szybko zaczął padać, tak szybko się skończył.
widok na rzeke
tak wygląda mos bambusowy, czy jest szansa, żeby coś takiego u nas oddano do użytku?
wędkarze z dedykacja dla mojego ojca 🙂
Na koniec mojego samotnego pól dnia ruszyłam do Watu… o jakieś bardzo skomplikowanej nazwie, który znajduje się tuz przy naszej ulicy.
I tam pozostałam do powrotu Agi.

i parę zdjęć z wycieczki Agnieszki
naleweczki z zawartoscia… i te kraniki 🙂
 wejscie do Watu
 i Buddy
 tysiace Buddow
Po wymianie wrażeń i przebraniu się Agnieszki (trwało to godzinami!) ruszyłyśmy na obiad. Aga zaszalała tym razem i nie wybrała swojego tradycyjnego ryżu tylko…. uwaga…. makaron. Coż za zmiana. A ja wybrałam znowu jakieś tradycyjne danie z Luang Prabang, którym okazała się zupa podobna w smaku do naszej ogórkowej tylko, ze była z grzybami.
moja zupka
Aga wcinajaca makaron
Po obiedzie pospacerowałyśmy po mieście, znalazłyśmy fajna miejscówkę przy rzece, posiedziałyśmy, pogadałyśmy i dzień się skończył.
spacerujac po miescie
takie specyfiki można znaleźć na nocnym markecie
hamak w tuk-tuku. Wersja de lux
i jak zwykle będzie o to zdjęcie pretensja, ale chcecie takich więcej, nieprawdaż?
tutaj z dziećmi się nie cyndolą, dwuletnie dziecko na murku, a za nią przepaść? komu to przeszkadza?
Jutro na wodospady.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *