Ostatni dzień w Vientiane. Jak zwykle pobudka, śniadanie, tym razem wliczone w cenie noclegu. Leniwe się zrobiłyśmy na koniec. No i wizyta w szpitalu. Na szczęście nie musiałyśmy go długo szukać. Wprawdzie najpierw trafiłyśmy do zwykłego szpitala, ale miły i sympatyczny lekarz odesłał nas do międzynarodowego, który był parę kroków dalej.
Wizyta była ciut dziwna. Zaczęło się zwyczajnie, bo kazano mi uzupełnić papierek czyli miałam wpisać swoje imię, nazwisko, wiek. A potem nastąpiło odsyłanie od okienka do okienka. Czyli z tą kartą kazano mi pójść do okienka nr 7, tam mi coś napisali i odesłali mnie do kolejnego okienka. Tam znowu coś dopisali i kazali zgłosić się do pielęgniarki. I znowu dopisek itd, itd. Trwało to jakieś 10 min i okazało się, że miało to wszystko służyć tylko temu, żebym kupiła wszystkie potrzebne leki i inne rzeczy, które będą potrzebne do przemycia rany. No, ale w końcu wylądowałam w gabinecie lekarza. Lekarz popatrzył na ranę, pokiwał głową, spytał się skąd jestem, potem znowu pokiwał głową i spytał się czy mówię po rosyjsku. Na moją odpowiedź, że znam tylko parę słów, on odpowiedział, że szkoda, bo on zna rosyjski i woli rozmawiać po rosyjsku niż po angielsku. I zaczął mówić po… rosyjsku. Na to ja, że nie mówię po rosyjsku i nic z tego nie rozumiem. Doktor pokiwał głową, powiedział ze dwa słowa po angielsku i znowu przeszedł na rosyjski. I tak w kółko. Ja mu mówię, że nie rozumiem, on kiwa głową, mówi dwa słowa po angielsku i przechodzi na rosyjski :] W czasie tego dialogu pielęgniarka przemyła mi ranę (dokładnie tak samo, jak ja zrobiłam to godzinę wcześniej) i nakleiła plaster, który odkleił mi się po 5 min (no bo gorąco i noga się poci). Żenująca wizyta. Jeszcze tylko poprosiłam lekarza o uzupełnienie dokumentów potrzebnych do ubezpieczenia (po angielsku). Biedak nieźle się namęczył. W każdym razie tego szpitala w Vientiane nie polecam. Jak już macie zamiar chorować w Laosie, to lepiej w Luang Prabang.
Po tej wizycie ruszyłyśmy na dalsze zwiedzanie miasta. Dzień wcześniej wyczytałyśmy w przewodniku, że w Vientiane znajduje się jakaś złota Stupa – symbol Laosu występujący na banknotach. Mimo, że wyczytałyśmy, że w poniedziałek (a właśnie miałyśmy poniedziałek) jest zamknięta, to postanowiłyśmy tam pójść, chociaż droga była długa. Ale skoro Pha That Luang jest taka ważna dla Laosu, to trzeba się poświęcić.
Szłyśmy długo i rzeczywiście wszystko było zamknięte, ale samą Stupę zobaczyłyśmy. I Waty obok też. Stupa robi wrażenie, bo jest cała ze złota. Wrażenie robią też te dwa Waty obok, chyba, że zdecydujecie się pokonać te wszystkie schody i wejdziecie do środka. Rozczarowanie pełne. No, ale nie można mieć wszystkiego.
Stupa
Wat w pobliżu Stupy
inny Wat w pobliżu Stupy
i pełne rozczarowanie w środku
i jeśli jest Wat, to znajdzie się mnich. Tym razem z żółtą parasolką
Potem powrót do hotelu. Obiad. Ostatnie szybkie zakupy. Ostatni pyszny shake owocowy (czy ja Wam pisałam, że w Laosie polecam shake’i owocowe?? nie?? to polecam :))) i znowu podróż.
Na dworzec kolejowy zabrał nas chłopaczek (wyglądał na jakieś 15 lat) takim większym tuk-tukiem. Przez jakieś pół godziny zbierał po innych hostelach ludzi, tak, że byliśmy upchani jak śledzie.
Ale dojechaliśmy na dworzec kolejowy i jednocześnie na granicę Laoską. Krótka odprawa (znowu musiałyśmy zapłacić 10000kip za opuszczenie Laosu, trochę dużej poczekałyśmy na pociąg. Potem przejazd pociągiem przez Most Przyjaźni. Wysiadka z pociągu, przeprawa, tym razem przez granicę tajlandzką. I zmiana pociągu na pociąg sypialniany do Bangkoku.
Most Przyjaźni z okna pociągu
przekraczamy granicę
w pociągu
Wybrałyśmy pociąg sypialniany do Bangkoku, ale gorszy standard. Zapłaciłyśmy za ta przyjemność 700BHT (w tym dowóz do granicy Laotańskiej, pociąg przez most, no i właściwy pociąg). Na początku, gdy zobaczyłyśmy nasze miejsca byłyśmy lekko przerażone, ale potem się okazało, że siedzenia się rozkładają, dostałyśmy pościel i zasłonkę, tak, że każdy miał swój mały własny świat 🙂
w pociągu