Kolejny dzień w Vientiane. Tym razem w planie miałyśmy Park Buddów.
Z pobudką się nie spieszyłyśmy, bo autobusy tam kursują często i do późnych godzin.
Najpierw śniadanie w hotelu, bo wszędzie dookoła drożyzna. Doszłyśmy z Aga do wniosku, ze ludzie z Laosu do perfekcji dopracowali jak można na turystyce zarabiać. Potrafią przystosować się do wszystkich wymagań. Jeśli na topie jest amerykańskie śniadanie, to oni Ci je podadzą oczywiście odpowiednio sobie za to licząc. Zatem w Vientianie spokojnie znajdziecie kuchnie włoską, japońską, oczywiście francuską i inne.
Po śniadaniu ruszyłyśmy na dworzec autobusowy. Wymyśliłyśmy sobie, że po co przepłacać w agencjach turystycznych, jak spokojnie z lokalsami, pojedziemy do Budda Park zwykłym autobusem.
Czyli start miałyśmy ok godz 9.30 (nie pamiętam dokładnej godziny, bo autobusy kursują co 15 min). Autobus nr 14, koszt biletu 6000 kip. Dojechałyśmy do granicy laotańsko-tajlandzkiej czyli na tzw. Most Przyjaźni. Taaaaa…. Most Przyjaźni bardzo szumnie nazwany. My musiałyśmy się pytać trzech osób czy to tu, czy to TEN Most Przyjaźni. Okazało się, ze to ten. Nie powalił nas.
słynny Most Przyjaźni – poznałyśmy, że to ten po napisie
Następnie zaczęły się poszukiwania środka transportu do Parku Buddów, bo wszyscy mówili, ze to przynajmniej jeszcze 10 km. Coś nam się nie zgadzało, bo na stronach internetowych wyczytałyśmy, że zwykły autobus powinien zawieść nas pod sam Park. Wróciłyśmy z powrotem na przystanek autobusowy i rzeczywiście miałyśmy się przesiąść do następnego (jeszcze bardziej rozklekotanego) autobusu. Dodatkowy koszt 2000 kip. Podróż była niesamowita, bo lokalsami, bo droga była bardziej dziurawa niż drogi w Polsce, bo za każdym razem, gdy podskakiwałyśmy na dziurach my jęczałyśmy, a tubylcy z nas się śmiali 😉
podroż z lokalsami – bezcenna
a to nasz wspaniały autobus
Ale w końcu dojechałyśmy. Park Buddów trzeba odwiedzić. Pełno posągów Buddów i innych stworzeń. Duże i male. Na początek wchodzi się do paszczy stwora i po rożnych bardziej lub mniej stromych schodach wychodzi się na powierzchnie na samej gorze. A widok stamtąd niesamowity.
Sam park jest nieduży, ale jakieś 2 godziny (z odpoczynkiem) można tam spędzić.
potwor
w paszczy bestii 😉
na gorze „potwora”
zwiedzając Budda Park
no i wielgaśny leżący Budda
Do Vientiane wróciłyśmy ponownie lokalnym autobusem, który już bez przesiadki zawiózł nas na dworzec autobusowy. Cały koszt dojazdu wyniósł nas 14000 kip na łebka. A gdybyście chcieli robić to przez agencje, to musielibyście zapłacić ze 150000kip. Cwane jesteśmy, nieprawdaż?
Obiad planowałyśmy zjeść w hotelu, ale okazało się, ze w niedziele kuchnia nie pracuje. Zatem po godzinnym odpoczynku udałyśmy się na miasto w poszukiwaniu czegoś dobrego do zjedzenia. Znalazłyśmy jakąś lokalna jadłodajnię. I wszystko było fajne, bo tubylcy się do nas uśmiechali, a my mogłyśmy poobserwować jak bawią się ludzie z Laosu w czasie wolnym, ale gdy dostałyśmy rachunek, to wiedziałyśmy, ze znowu podliczono nas specjalnie 🙁
obiedzik
A potem ruszyłyśmy na targ nocny. Wiadomo na zakupy. Najpierw przeszłyśmy się bulwarem wzdłuż Mekongu. Obserwowanie lokalnych ludzi zawsze jest fascynujące. Tu ciekawostką były aerobiki. Czyli jedna osoba na podwyższeniu, krzycząca i wyginająca się, a przed nią tłum ludzi karnie to wszystko powtarzał. Do tego ogłuszająca muzyka. Naprawdę warto to zobaczyć, niekoniecznie usłyszeć.
widok z bulwaru. To dopiero początek pory deszczowej, wiec Mekong jeszcze nie szaleje
aerobik na świeżym powietrzu
A potem zostały nam tylko zakupy i oczywiście targowanie się. No i powrót do hotelu. Bez przygód. Chociaż nie. Bo prostytutki kręcące się kolo naszego Watu – widok bezcenny. Szczególnie, ze po bliższym przyglądnięciu się okazywało się, ze to panowie.